Siostra Zdzisława – Wiktoria Wątroba – ur. 15.12.1901 roku w Lachowicach, córka Andrzeja i Katarzyny z domu Adamek
Ukończyła Publiczną Szkołę Podstawową w Lachowicach.
Z dniem 22.08.1923 r. została oficjalnie przyjęta do wspólnoty.
Nowicjat: od 9.06.1924 r. (trwał tylko rok i siostra wyjechała na placówkę)
Pierwsza profesja: 16.07.1928 r.
Profesja wieczysta: 16.07.1937 r.
Placówki, na których przebywała siostra:
Kraków, ul. Koletek, Miejski Żłobek – 1925 - 26
Sokal, Dom dla Starców – 1926 - 28
Przemyśl, Dom dla Starców – 1928 - 46
Skarżysko, Dom Opieki – 1946 - 53
Łódź, Państwowy Zakład Specjalny – 1953 - 1978
Kraków, ul. Woronicza – 1978 - 1986
Śp. s. Zdzisława przez 20 lat życia zakonnego była kwestarką, a resztę życia poświęciła pracy przy chorych jako pielęgniarka. W Państwowym Zakładzie w Łodzi pracowała blisko 25 lat. Od roku 1978 do śmierci przebywała na Prądniku w Domu Głównym. Gdy była zdrowsza pomagała jeszcze w pracy przy naszych podopiecznych na Prądniku, które ją bardzo kochały i wdzięczne jej były, że z nimi się modliła. Gdy już nie miała sił, usługiwała chorym siostrom w infirmerii. Miała bardzo dobre serce i była bardzo delikatna. Pochodziła z bardzo kochającej się rodziny.
Wszędzie gdzie pracowała pozostawiała po sobie jak najlepsze wspomnienia. W ostatnich miesiącach życia prawie bez przerwy odmawiała różaniec. Pogrzeb odbył się 24 kwietnia na cmentarzu Batowickim. Z rodziny przyjechało ponad 20 osób. Mszę Świętą w naszym kościółku Ecce Homo przy zwłokach koncelebrowali ks. Mikołajczyk, ks. Józef Nowobilski i o. rekolekcjonista Gracjan, kapucyn. Ponieważ odbywały się w tym czasie rekolekcje, więc prawie wszystkie siostry rekolektantki wzięły udział w pogrzebie, a także siostry z Prądnika i z innych domów. Jak piękne było jej życie, tak piękna była jej śmierć i pogrzeb. Odeszła po nagrodę do Tego, którego ukochała nad wszystko i którego widziała w ludziach chorych, biednych i cierpiących.
s. Kasylda, która miała w ostatnich latach życia częste kontakty z śp. s. Zdzisławą opisuje swoje wspomnienia.
„Po raz pierwszy zobaczyłam s. Zdzisławę w 1978 r. gdy przyjechała na Prądnik jako emerytka, która zajęła się ciężej chorymi w naszym „Przytulisku”. Usługiwała im z całkowitym oddaniem, karmiła, myła, czuwała – a gdy było nieco wolnego czasu odmawiała z chorymi modlitwy, zwłaszcza różaniec. Chore bardzo ceniły sobie pracę s. Zdzisławy, ogromnie lubiły wspólne z nią modlitwy. S. Zdzisława nie była ani zbyt silna, ani zbyt zdrowa, to też z biegiem czasu musiała przejść do infirmerii. Nie zaakceptowała jednak swojej niezdolności do pracy, zajęła się współsiostrami ciężko chorymi, oddawała im najprostsze, często bardzo uciążliwe usługi, no i zwyczajem swoim modliła się z nimi. Od chwili przyjścia s. Zdzisławy do infirmerii spotykałyśmy się kilka razy dziennie. Podobał mi się uśmiech s. Zdzisławy – uśmiechała się uroczo – chyba święci tak się uśmiechają. Zaczepiała mnie pytaniem: „Jak się droga siostrunia czuje”. Troskliwa była o wszystkich. Kochała wszystkie siostry, każdej starała się pomóc na miarę swoich możliwości. Kochała też swoich najbliższych, którzy odwzajemniali się odwiedzając siostrę dość często.
Ale przyszedł czas kiedy s. Zdzisława przestała krzątać się przy chorych, sama rozchorowała się ciężko, potrzebowała pomocy innych. Chorobę znosiła mężnie, z poddaniem się woli Bożej. Ale żyć chciała – a życie uciekało z niej. Przestała się już uśmiechać, ból wycisnął swe piętno na twarzy, ale ile razy podeszłam pytając jak się czuje – i jednocześnie prosząc o uśmiech już nie do mnie, ale do Pana Jezusa, uśmiechała się pięknie. Wszystkie siostry przebywające w infirmerii podziwiały ten uśmiech. Przestała się uśmiechać dopiero wtedy, gdy straciła przytomność. Byłam w chwili śmierci s. Zdzisławy, trzymałam jej rękę w swojej ręce i myślałam – już uśmiecha się tam w niebie do Pana Jezusa”.
Na prośbę s. Kasyldy p. Hanna Bodalska dziennikarka, której matką opiekowała się s. Zdzisława w Zakładzie w Łodzi, napisała również swoje wspomnienia.
„W ciągu paru lat znałam tylko głos siostry Zdzisławy, niski, głęboki, ciepły. W Domu Opieki Społecznej w Łodzi przy ul. Wróblewskiego codziennie ok. godziny 17 przechodziłam obok wejścia na oddział, który był miejscem jej pracy i słyszałam, jak odmawiała z chorymi modlitwy. Czyniła to także wtedy, gdy nie miała dyżuru po południu. Czasami mignęła mi sylwetka niewysokiej starszej zakonnicy, ale osobiście poznałam s. Zdzisławę dopiero w październiku 1976 r., gdy co dzień zaczęłam bywać z kolei na jej oddziale. Siostra, zwana przez chore Siostrą Zdzisią, nie ograniczała się do prac koniecznych: rozdania lekarstw, picia i jedzenia, karmienia, wykonania zabiegów. Między tymi zajęciami, zawsze pogodna, chodziła szybko po bardzo długim korytarzu, zaglądała do pokojów podopiecznych. Tu poprawiła poduszkę, tam o coś zapytała, pocieszyła, zażartowała, zamieniła parę słów. Kiedyś na jednym końcu korytarza, chora staruszka straciła przytomność i upadła. S. Zdzisława, która była właśnie w pokoju na drugim końcu, błyskawicznie znalazła się przy leżącej. „Siostra ma chyba tzw. szósty zmysł, skąd siostra wiedziała, że tu się coś stało?” – pytałam później. Uśmiechnęła się – „gdyby Pani była pielęgniarką tyle lat co ja, to by pani też wiedziała, bez szóstego zmysłu”.
Spieszenie z pomocą, opiekuńczość leżały w jej naturze. Gdy miała wolne popołudnie, przychodziła z przyrządzonym przez siebie jedzeniem do chorych bez apetytu i cierpliwie karmiła je z garnuszka.
Starczyło Siostrze czasu, aby i mnie, zdrową przecież, otaczać dyskretną opieką. Gdy w zimie lub w deszcz biegłam do drugiego budynku, z pospiechu nie wkładają palta, jak spod ziemi wyrastała s. Zdzisława i zarzucała mi na ramiona swoją ciepłą chustę.
Nieraz, gdy niepokoił ją stan którejś z chorych, wstawała parokrotnie w nocy i z domu przychodziła na oddział. Niepokoiłam się, że te wyprawy mogą skończyć się ciężkim przeziębieniem, lub nawet zapaleniem płuc. Podzieliłam się z nią swymi obawami. „Nie mogłabym zasnąć do rana, gdybym tam nie zajrzała. Od młodości chciałam być pielęgniarką”. Mocniej wypowiedziała ostatnie słowa.
W czasach, gdy Zgromadzenie Sióstr Albertynek należało do zakonów żebraczych, s. Zdzisława przez wiele lat sprawowała funkcję kwestarki. W towarzystwie drugiej zakonnicy, wozem konnym objeżdżała okolicę, głównie dwory. Nie wszędzie spotykała się ze zrozumieniem celu, w jakim się zjawiała. Nie wszędzie czekało ją uprzejme przyjęcie i godziwy nocleg. Kwestującą Siostrę nieraz spotykały przykrości, nawet złośliwości i szykany. Musiała je znieść w milczeniu. Wiedziała przecież, że od tego, co zdoła przywieźć, zależy wyżywienie starych, niedołężnych ludzi którzy znaleźli schronienie i opiekę w prowadzonym przez Siostry Albertynki Zakładzie, nie wspieranym żadnymi subwencjami.
Siostra Zdzisława nie skarżyła się nigdy na trudy kwestarstwa. Do niektórych niemiłych wydarzeń odnosiła się nawet z humorem. Sądzę, że to właśnie praca kwestarki nauczyła skromną zakonnicę znać się na ludziach, trafnie oceniać ich postawy moralne, właściwości umysłu i charakteru. Ta ważna umiejętność pomagała jej także w obcowaniu z chorymi.
W roku 1978 siedemdziosięcioparoletnia s. Zdzisława przeszła na całkowitą emeryturę i wyjechała do Krakowa. Odwiedzałam ją co roku. W nowym miejscu pobytu miała także „swoje” chore i swoje z nimi modlitwy. Witała mnie serdecznie. Interesowała się, co słychać w Łodzi na Wróblewskiego, dopytywała o znajome chore. Podsuwała obiad. Potem szłyśmy do ogrodu. Siostra gospodarskim okiem oglądała każdą grządkę. Czuła się mocno związana ze Zgromadzeniem i z radością pokazywała mi jego osiągnięcia; najpierw odbudowany po pożarze dom dla chorych kobiet, gdzie cieszyła się z każdego udanego szczegółu we wnętrzu, później, w czerwcu 1985 r. – nowo wzniesiony kościół.
I to było ostatnie moje spotkanie ze zdrową siostrą Zdzisławą. W zimie zachorowała tak ciężko, jak chorowały jej podopieczne, którym przez lat ponad 30 niosła w domach opieki pomoc i dobre słowo. W kwietniu 1986, zaalarmowana wieścią o pogorszeniu się stanu zobaczyłam Siostrę raz jeszcze. Zmarła w dwa dni później.
Pozostanie mi wspomnienie o dobrym człowieku, który całe życie poświęcił służbie nieszczęśliwym. I żal, że nigdy już nie zobaczę s. Zdzisławy w białym welonie pielęgniarki i siostry klęczącej przed rozświetlonym czerwonym słońcem obrazem „Ecce Homo”.
s. Józefa Wątroba SM