0
0
0
s2sdefault
powered by social2s
Schowek01W obecnych czasach, kiedy największego znaczenia nabiera pęd za karierą, pogoń za pieniędzmi, za coraz lepszym samochodem, pięknym domem, kiedy coraz mniej czasu mamy dla swoich najbliższych, szczególnie miło jest zatrzymać się na chwilę i dostrzec ludzi, którzy są zaprzeczeniem takiej postawy. W Lachowicach na szczególny szacunek i wyróżnienie zasługuje Pani Helena Kubasiak.

Urodziła się 4 lipca 1925 r. w przysiółku Zagródki, jako jedna z pięciorga dzieci Lenartów, rodziny bardzo religijnej, w której wpajano miłość i poczucie odpowiedzialności za każdego członka rodziny i wrażliwość na los bliźnich. W tamtych czasach dzieci, zwłaszcza wiejskie od najmłodszych lat zmuszone były  do ciężkiej pracy na roli i w gospodarstwie. Jedną z najlżejszych prac przypisanych dzieciom było pasanie krów. A praca na tym terenie była bardzo trudna - ziemia najlepiej „rodziła” kamienie. Aby zebrać jakikolwiek plon, trzeba było od świtu do zmierzchu, od wiosny do późnej jesieni, angażując wszystkich domowników,  ciężko pracować. Panowała ogromna bieda, zwłaszcza że dzieciństwo i wczesna młodość Pani Heleny przypadły na okres światowego kryzysu i II wojny światowej. Ziemniaki, „kwaki”, owies, żyto, trochę jarzyn oraz mleko to było wszystko, co pozwalało jakoś przetrwać ludziom i zwierzętom. Wszystko to razem wpłynęło na osobowość i postawę życiową Pani Heleny.

W 1948 roku wyszła za mąż za Władysława Kubasiaka i zamieszkała z nim i jego matką w ich rodzinnym domu na Grzesicach. Sąsiedzi znający seniorkę rodu z jej dość konfliktowego charakteru obawiali się, że młoda gospodyni nie wytrzyma zbyt długo w tym domu. Jednak ku ich zdziwieniu stosunki obu kobiet ułożyły się poprawnie i wręcz wpłynęły na polepszenie kontaktów starszej pani Kubasiakowej z otoczeniem. Co więcej, pod koniec życia, podupadła już na zdrowiu wolała poddać się opiece synowej niż własnej córki.

W pierwszych latach po ślubie Państwu Kubasiakom urodziło się czworo dzieci.  (Piąta, najmłodsza córka przyszła na świat w latach 60-tych). Zważywszy, że były to lata powojenne (ziemia zaniedbana, dobytek zrabowany, brak bydła i koni) wszystkie prace rolne wykonywano ręcznie. Ich ciężar spadał głównie na kobiety, bo mężczyźni, aby utrzymać rodzinę szukali jakiejkolwiek pracy poza wsią.  Pan Władysław podjął pracę na Śląsku w jednej z kopalń. Niestety, w 1968 r. w wyniku wypadku, jaki tam się wydarzył doznał ciężkiego urazu, a jego ręka do końca życia pozostała bezwładna. W związku z tym, większość obowiązków rodzinnych i gospodarskich spoczęła na barkach Pani Heleny.  Jej dzień zaczynał się bardzo wcześnie, a kończył późną nocą. Oprócz sadzenia, siania, kopania, koszenia siana czy zboża trzeba było również zadbać o inwentarz, którego z biegiem lat przybywało, a zwłaszcza krów, będących Jej oczkiem w głowie, bo hodowanych od cielątek. Dzięki tym staraniom budżet domowy był zasilany pieniędzmi uzyskiwanymi z mleka odstawianego do mleczarni, tym bardziej, że było ono dobrze wyceniane ze względu na dużą zawartość tłuszczu. Zawsze jednak potrafiła wygospodarować choćby kwaterkę mleka dla kogoś starszego, biedniejszego lub chorego.

 Mimo tylu zajęć we własnym domu i gospodarstwie, Pani Helena potrafiła „wykroić” chwilę,  (głównie kosztem snu) aby pobiec do chorej sąsiadki z dobrym słowem, niejednokrotnie z jakimś poczęstunkiem, czy nawet aby wspólnie odmówić modlitwę. Tak się składało, że miała się kim opiekować, bo na Grzesicach było wielu starszych, schorowanych i najczęściej samotnych ludzi. Dzięki jakimś nadzwyczajnym zdolnościom i intuicji potrafiła znaleźć receptę na większość dolegliwości. Znała się na chorobach dziecięcych i starczych, stawiała bańki, parzyła ziółka, opatrywała rany,  podtrzymywała na duchu i modliła się w intencji potrzebującego. W dziesiątkach można liczyć osoby, którym Pani Helena zamknęła po śmierci oczy, wcześniej modląc się przy umierającym, a intuicyjnie zawsze potrafiła wyczuć, kiedy ten moment nastąpi. Jej przypisanym jakby „obowiązkiem” było obmywanie ciała zmarłego i ubieranie zwłok. Nigdy nikomu tej przysługi nie odmówiła. Sama owdowiała w 1988 r.

Pani Helena pomagała (i pomaga nadal) nie tylko ludziom, ale i zwierzętom. Przed laty, kiedy u kogoś z sąsiedztwa, czy w dalszej części wsi cieliła się krowa, a były przy tym jakieś komplikacje, to nikt nie dzwonił po lekarza weterynarii, bo nie było nawet takiej możliwości, tylko bez względu na porę dnia czy nocy biegło się po Panią Helenę, która miała do tego jakiś specjalny dar i umiejętności. A były i takie przypadki, że kiedy zachorowało jakieś zwierzę i nie było już dla niego ratunku, to miała odwagę i siłę  dobić to zwierzę, aby nie cierpiało. I zawsze robiła to za „dziękuję” lub „Bóg zapłać”,  a czasem nawet i tego nie usłyszała od ludzi zaaferowanych takim wydarzeniem.

Starsi sąsiedzi pamiętają jak w czasach, kiedy jeszcze wszystkie pola były uprawiane, a nadchodził czas sianokosów, żniw czy wykopków, jak Pani Helena pozostawiając obowiązki w swoim gospodarstwie, biegła z grabiami na ramieniu aby  pomóc wkładać siano do ostrwi, czy zboże do ściązorów, bo akurat nadchodziła burza. Tak samo było przy kopaniu ziemniaków. Również prawie żadna młócka nie mogła się odbyć bez jej udziału. Zaś w zimowe miesiące, kiedy pracy na wsi było mniej, chętnie brała udział w darciu pierza, któremu zwykle towarzyszyło wyśpiewywanie starych piosenek i pieśni kościelnych, w czym zwykle prym wiodła Pani Helena, a Jej repertuar był niewyczerpany. Takie spotkania sprzyjały zacieśnianiu więzi między sąsiadkami, pozwalały też lepiej poznać ich radości i troski.

Trudno nie wspomnieć o ogromnym zaangażowaniu Pani Heleny w pomoc dla ludzi poszkodowanych w wyniku osunięcia się ziemi na Zawodziu w 2001 r. Jedną z form tej pomocy było udostępnienie nowo wybudowanego domu dla pani Anieli Ścieżkowej i jej sędziwej, schorowanej matki, którym w tej trudnej sytuacji zapewniła najbardziej podstawowe warunki życia w oczekiwaniu na zastępcze mieszkanie gminne. Nie poprzestawała na tym, przynosząc im często obiady, częstując ciastem, a co najważniejsz odwiedzając je i nie szczędząc im słów otuchy.

Niewiele osób wie, że P. Helena kilkakrotnie wcielała się w rolę „różczkarki”i prawie bezbłędnie potrafiła wskazać źródło wody zanim przystępowano do kopania studni.  O tym, że przez wiele lat żadne dożynki parafialne, czy gminne nie obeszły się bez Jej wieńców lub koszy dożynkowych, wiedzą pewnie wszystkie starsze członkinie miejscowego Koła Gospodyń Wiejskich. Pięknie też  przystrajała kosze do święcenia pokarmów, oczywiście wcześniej piekąc duże ilości baranków, kurek, zajączków itp. Jej domeną było także dekorowanie kościoła przed odpustami lub większymi  uroczystościami kościelnymi. Teraz już Jej palce są mniej sprawne, ale w dalszym ciągu potrafi uwić kilka, a często nawet  kilkanaście wianuszków składając je na grobach, o które nikt nie dba, lub bliskich już nie ma.

Mimo podeszłego wieku, wciąż jest pełna energii i chęci do pracy. Z prawdziwą pasją uprawia ogródek warzywny i kwiatowy, robi duże ilości zapraw, piecze doskonałe ciasta i chętnie służy radą każdemu, kto o nią poprosi.  Bez względu na pewne ograniczenia ruchowe po przebytej operacji stawu biodrowego, nigdy nie zaniedbuje obowiązków religijnych, a zwłaszcza uczestnictwa w nabożeństwach kościelnych. Tak pięknych postaci jak Pani Helena Kubasiak jest w naszej Parafii coraz mniej. Chciałoby się więc, aby młode pokolenie  brało przykład z takich ludzi, a samej Pani Helenie życzyć długich lat w zdrowiu i z taką pogodą ducha, jaką promienieje przez całe swoje dotychczasowe życie.  

Początek strony